Bogate wybrzeże – Costa Rica – nie ma tam ani złota, ani uranu, ani ropy, gazu itd. Jest przyroda i dlatego też można można mówić o bogactwie tego kraju. 1/3 całej powierzchni to parki narodowe i jak się wydaje tak już pozostanie. A do tego przepiękne i jakże różne dwa wybrzeża – Pacyfiku i Morza Karaibskiego.

Eco – turystyka przyciąga coraz więcej turystów. I nas też!

Byłem tutaj już wcześniej dwa razy; zakochałem się w tym kraju natychmiast i tak bardzo, że po pierwszym powrocie (2000) przez jakiś czas szukałem nawet przez internet możliwości jakiegoś zaczepienia się tam. Przynajmniej na jakiś czas. Taka fascynacja powakacyjna.

A teraz razem z Marcinem będziemy wspólnie odkrywać to co znane i nieznane. A jest co!

Najpierw trzeba jednak tam dolecieć i mimo, że jest coraz więcej możliwości w tej mierze, zajmuje to trochę czasu zarówno z uwagi na odległość, jak i konieczność przesiadek.

Naszą podróż jak zwykle zaczęliśmy w Warszawie. Planowany przelot: Warszawa – Paryż – Mexico City – San Jose. Zrywając się w środku nocy, aby być o 4:30 na lotnisku powinniśmy jeszcze tego samego dnia wieczorem być na miejscu. Podróż wielogodzinna, ale zmiany stref czasowych dają taką możliwość.

6:30 boarding complited – drzwi zamknięte; kapitan serdecznie nas wita i z przykrością informuje, że z uwagi na strajk kontrolerów lotów we Francji nasz lot do Paryża będzie opóźniony o godzinę. Cóż zrobić – mamy na przesiadkę 3 godziny, zdążymy na następny lot. I tak też się stało.

Do Meksyku lecimy olbrzymim Airbusem 380 – lubimy ten samolot! Drzwi przygotowane i sprawdzone; kapitan nas wita serdecznie na pokładzie samolotu i z przykrością informuje, że nasz odlot do Meksyku będzie opóźniony o dwie godziny z uwagi na strajk kontrolerów lotów. I to już nie jest dobra wiadomość, bo na przesiadkę w Meksyku mamy tylko 90 minut. Póki co przed nami 10 godzin lotu – martwić się będziemy później – i tak nie mamy na nic wpływu.

Lot upłynął nam w miłej sennej atmosferze przy udziale szampana i wina. Z dwugodzinnym opóźnieniem lądujemy w Meksyku. A tu nie dość, że jest opóźnienie, to jeszcze okazuje się, że wg tamtejszych regulacji należy przejść przez kontrolę paszportową, odebrać bagaż (mimo, że nadany docelowo do San Jose) przejść z nim przez kontrolę celną, położyć na taśmie po drugiej stronie, aby przekazać na lot transferowy. Wyjść z terminalu, przejechać kolejką na drugi terminal, przejść przez kontrolę i dowiedzieć się, że samolot do San Jose już od dłuższego czasu jest w drodze. A kolejny lot dopiero następnego dnia rano.

Po poszukiwaniach bagażu – nieudanych – udaliśmy z powrotem do pierwszego terminalu, gdzie przedstawiciel AF wręczył nam karty pokładowe na następny dzień rano i voucher do hotelu.

Wyspać się nie wyspaliśmy, bo lot był wcześnie, ale za to punktualnie i co ważne bagaże przyleciały razem z nami.

I tak po przygodach, z jednodniowym opóźnieniem rozpoczęliśmy naszą podróż po Kostaryce.

Pierwszy dzień spędziliśmy w San Jose – stolicy i największym mieście Kostaryki. Otwarcie mówić nie jest ono zbyt urzekające, ma jednak kilka miłych miejsc; ważnym jednak jest, że można się tam czuć swobodnie i pooglądać życie normalnych Ticos bez zadęcia typowego dla wielkich metropolii.

Następnego dnia mieliśmy przed sobą długą ponad 8 godzinną podróż na półwysep Osa. Zarezerwowałem samochód na godzinę 10-tą, tak aby na miejsce dojechać przed zmrokiem (w tej strefie geograficznej dzień zaczyna się około 6 rano i kończy równo po 12 godzinach, czyli zaraz po 18-tej). Dopiero po kilku telefonach okazało się, że samochód musimy odebrać w punkcie rent-a-car w innej części miasta i ktoś po nas przyjedzie, aby nas tam zabrać. Koniec końców odebraliśmy samochód i dopiero około 12-tej wyruszyliśmy w drogę.

Drogi w Kostaryce są dobrej jakości, prowadzi się dość komfortowo, tym bardziej, iż co do zasady kierowcy przestrzegają zasad i znaków drogowych, w tym ograniczeń prędkości. I tak korzystając z nieocenionego GPS zmierzaliśmy na południe, aby spędzić tam pierwszą cześć naszych wakacji.

Dojechaliśmy do Puerto Jimenez i cóż się okazuje – droga się kończy, przed nami jeszcze jakieś 30 – 40 kilometry jazdy, GPS się chyba popsuł bo wskazuje jeszcze ponad 3 godziny jazdy, zapada zmrok ….

Postanowiliśmy, że jedziemy dalej. Cicho wszędzie, głucho wszędzie, podążamy coraz większymi wertepami wytyczonymi przez inne pojazdy. I nagle w poprzek rzeka – Marcin się zestresował, ale decydujemy, że skoro jest pora sucha, to nie może być głęboko, jedziemy. Za jakiś czas kolejna rzeka – tym razem coś w rodzaju mostka – dwie szerokie belki – z duszą na ramieniu – jedziemy. I tak około 22-giej tj. z blisko 4 godzinnym opóźnieniem dotarliśmy na miejsce – do małego raju Carate.